Pozwalam sobie przekopiować ciepły jeszcze tekst z portalu dominikanie.pl

Oryginalny link: O. Tomasz o "Klerze" Smarzowskiego

Byłem na filmie „Kler” Wojciecha Smarzowskiego. Zaznaczam to od razu, by uniknąć zbędnych dociekań. Nawiasem mówiąc, słowo obejrzeć nie do końca tu pasuje, bo obejrzeć można film z Agentem 007, albo „Mission impossible”. W tym przypadku odnoszę wrażenie, że uczestniczyłem w wydarzeniu. Ten film jest wydarzeniem, eventem, dzieje się, wciąga. Uczestniczyłem.

Przygotowywałem się do tego filmu. Teraz dopiero to widzę. Czytałem opisy i recenzje. Owszem, inaczej czytałem wypowiedzi osób, które były na filmie, a inaczej wypowiedzi osób, które filmu nie widziały. Na te drugie wypowiedzi brałem dużą poprawkę …czytałem je raczej jako zjawisko, swoiste kuriozum. Szacunek miałem natomiast dla tych, którzy mówili, że wypowiedzą się o filmie, gdy go zobaczą.

Współczucie.

Oczywiście, jak każde dzieło sztuki „Kler” Smarzowskiego jest bytem intencjonalnym. Każdy w filmie widzi to, co sam chce zobaczyć, to co mu w duszy gra i przypisuje dziełu, że to właśnie tam jest. Swoista kateksja – obsadzenie rzeczy emocją. Bywa, że niekoniecznie pokrywa się to z zamysłem autora. O zamyśle autora dowiaduję się jedynie z dostępnych mi wywiadów, których udzielił on sam i niektórzy aktorzy. Dla mnie, film „Kler” jest przede wszystkim manifestem solidarności z ofiarami. One są tutaj najważniejsze, najważniejsze jest udzielenie im głosu, stanięcie po ich stronie, razem z nimi, w ich imieniu. Wszystkich ofiar. Dzieci, kobiet, mężczyzn, …również księży. Historie dzieci z bidula porażają. Wypowiedzi i twarze osób z filmu oglądanego u Mordowicza wgniatają w fotel. Powodują wstrząs i wyciskają łzy – łzy smutku, żalu, złości. A księża? Księża w tej sekwencji również potraktowani są życzliwe. Też są ofiarami; Kukuła płaczący przy ołtarzu (w dzieciństwie gwałcony przez księdza). Płaczący, siedzący na łóżku we wspomnianym bidulu Lisowski. Tak, księża również są ofiarami. Ofiarami wykorzystania, obyczaju, systemu. Są też sprawcami – patologia rodzi patologię. Choć, Kukuła jakoś jest wierny. Trybus też w końcu zdobywa się na odpowiedzialność.

Lustro.

Film jest lustrem, odbija rzeczywistość. Czy odwzorowuje wiernie, czy przerysowuje. Ktoś powie, że Smarzowski przegiął. Ktoś powie, że „i tak jest delikatny”. Pojawiła się wypowiedź, że reżyser stosuje „logikę siekiery”, a tutaj potrzeba „subtelności skalpela”. A według mnie, tu w ogóle ani o siekierę, ani o skalpel nie chodzi. Chodzi o wydobycie, ujawnienie, wyświetlenie, nazwanie rzeczy po imieniu. Film w ogóle nie epatuje. Nie epatuje ostrym obrazem, dźwiękiem, kolorem. Film operuje zestawieniem i szczegółem. Dobrze powiedziane kazanie Trybusa  i życie uwikłane w samotność. Nowomowa kaznodziejska i Bentley – jedno i drugie – Mordowicza. Niejawność zakamarków, z których przynoszone są pieniądze i podgląd z kamery szpiegowskiej („Dlatego wszystko co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście szeptali do ucha, głosić będą na dachach” – Łk 12.3). Lisowski tłumaczący dziecku na oddziale onkologii, że niektórych, to Pan Bóg chce mieć szybciej u siebie. Zakonnice na placu Sanktuarium splatające się dłońmi. Cytat z polityka i cytat z hierarchy. Fakt, nagromadzenie, skumulowanie tylu ciągów zdarzeń, epizodów i szczegółów w 133 minutach krzyczy i boli. Przesłuchanie jednej z ofiar przed komisją (argumentu komisarzy, że sprawa marginalna, że księża oskarżeni cierpią) – jest straszne. Płonący ksiądz, padający krzyżem w trójkącie zebranych na placu sanktuarium (wszystko dzieje się, ogarnięte przez Bożą Opatrzność?) – symboliczne. 

Nie ma dymu bez ognia.

Daje się słyszeć głosy, że film Smarzowskiego jest zaplanowanym, sfinansowanym przez organizacje atakiem na Kościół. Tak jakby ktoś – mówiąc obrazowo, robił dym …a ognia w ogóle nie było. Skądinąd wiemy, że im bardziej coś się tli, im mniej dopływu powietrza, a to co się pali jest zgniłe i mokre, to dymu jest jeszcze więcej. Więc jeśli jest tyle dymu, to może jest i zarzewie. Jest bolesna, jątrząca się, nieleczona rana. Zastanawiałem się co odpowiem, gdy ktoś, np. z mojej rodziny po zobaczeniu filmu mnie zapyta: „i co, tak jest, jak na tym filmie?” Co odpowiem? Że tak? Że nie? Przecież ani jedno ani drugie, nie jest do końca prawdziwe. Z jednej strony film nie jest filmem dokumentalnym, z drugiej – zrobiony jest cum fundamento in re.

Skala.

Tutaj pojawia się kwestia – skali. Jak jest skala problemu? To czasem podnoszony temat w rozmowach. Jak jest skala w USA, Australii, Chile, Irlandii, Niemczech mniej więcej wiemy. Jaka w Polsce? Nie wiemy. Tym bardziej, że nawet nie ustaliliśmy o jakim okresie jest mowa. O dwudziestu pięciu ostatnich latach? O okresie, od powojnia licząc? Czy bierzemy jeszcze pod uwagę okres przedwojenny. Niektórzy księża i zakonnicy z tego okresu jeszcze żyją. Może trzeba badać archiwa, dokumenty, rozmawiać z ludźmi, którzy pamiętają, dać głos tym, którzy doświadczyli wykorzystania i przemocy. Będziemy mieli skalę. Chcemy ją mieć?

Widownia.

Na filmie byłem w sobotę, na seansie o 18. Najpierw wykupiłem bilet na 19.30 ale potem policzyłem i jak okazało się, jak późno wrócę do klasztoru, to przebukowałem bilet na 18. Żeby mieć jeszcze czas na myślenie i przeżywanie. Bo o tym, że będę myślał i przeżywał, wiedziałem. Seansów z „Klerem”, w kinie, w którym byłem tego dnia, było 18. Wieczorne, które sprawdzałem kupując bilet, zapełnione do ostatniego miejsca. Widzowie, w zdecydowanej większości, to ludzie w moim wieku, tzn. w średnim wieku.

W czasie projekcji panowała cisza, czasem grobowa. Czasem ktoś się zaśmiał, ale raczej był to śmiech nerwowego odreagowania niż odprężenia. Choć, warto usłyszeć czyjś nawet prześmiewczy śmiech, bo „I śmiech niekiedy może być nauką” (I. Krasicki, Monachomachia), i przynajmniej czasem z siebie samego się pośmiać. Film nie odpuszcza do ostatniej minuty. Nie ma miejsca na odprężenie. To nie jest lekki film na wieczór.

Po projekcji wszyscy wstali z końcem ostatniej sceny, miałem wrażenie jak oparzeni i wyszli. I to było dla mnie zaskoczeniem. Ja siedziałem jeszcze długo w fotelu gdy kino już całkiem opustoszało. Mam na to dwie tezy: pierwsza, że ludzie wyszli porażeni, jak najszybciej chcieli uwolnić się z brzemienia jakie nałożył na widzów Smarzowski. Ale miałem też drugą myśl: że ludzie wyszli rozczarowani. Rozczarowani, że nie dołożył, albo że dołożył za mało. Rzeczywiście jeśli się ktoś spodziewa, że reżyser będzie walił cepem, a mógłby, to się rozczaruje. Ten film, jak mówi wielu, i tu się zgadzam, nie jest po to by się pastwić. Dość już jest tego pastwienia, które jest tematem filmu. Ten obraz, jest by demaskować, ujawniać, poruszać. Demaskuje, ujawnia, porusza.

Tylko bez paniki, tylko bez chaosu,
pomyślmy przez chwilę a znajdziemy sposób.
No, nie jest wesoło, no nie jest. Bezsprzecznie.
Pomyślmy jak z tego dziś wybrnąć bezpiecznie.

Od trąb się zaczęło w samym środku nocy.
Owczarek z wrażenia aż do studni wskoczył.
Potem ten świecący człekoptak w sukience
Tak, to on tak trąbił. Trzymał trąbkę w ręce.

I gwiazda co świeciła jakby już był ranek.
Nawet pasterz się...przeląkł od tych niespodzianek
A potem się pozbierał, poszedł, nas zostawił,
i taki uchichany jakby się tym bawił.

A myśmy tu zostały. Jeszcze tylko chwilka
i wnet się doczekamy niedźwiedzia lub wilka.
Nie czekajmy już dłużej aż przyjdą złodzieje,
ruszajmy za pasterzem. Chyba do Betlejem!

 

 

Chciałbym Wam dziś zaproponować zabawę w podążanie za „króliczkiem”...

Wszyscy wiemy, jaki obraz wisi na ścianie ołtarzowej naszego kościoła, jest to coś takiego...

 

Wcześniej ściana przedstawiała coś na kształt komiksowej biblii pauperum z Jezusem, Eliaszem i Mojżeszem w scenie centralnej.

 

 

Obecność w tym miejscu obrazu zawdzięczamy dominikanom lub latom niewiele wcześniejszym. I już tutaj napotykamy na pewną ciekawą równoległość, gdyż obraz ten jest naśladownictwem pewnego znanego dzieła renesansowego. Widzimy zatem, jak po średniowiecznej biblii pauperum przychodzi czas na renesansowe ukazanie tematu biblijnego w sposób humanistyczny, następuje to przez odejście od hieratyczności świętych na rzecz ukazania ich w ludzkiej złożoności, a Jezusa w dynamice rozumianej nie tylko symbolicznie. Stając więc dzisiaj przed ołtarzem nasze myśli biegną ku apostołom, którzy kulą się jakby niegodni (Jakub), osłaniają oczy jakby wybudzeni z bezpiecznego snu (Jan), czy też usiłują swoimi kruchymi zmysłami dostrzec coś z niedostępnego i oszałamiającego ich wydarzenia (Piotr). Ile w tym przedstawieniu zostało ze średniowiecznej ikonografii zobaczycie, jeśli porównacie nasz obraz choćby z tym przedstawieniem, które realizuje ukuty schemat zwielokrotniany w licznych mozaikach i malowidłach.

 

 

Czy nam to coś zmienia? Oczywiście, że zmienia. Światło otaczające Jezusa jest namacalne, a jego postać przyciąga nas już nie tylko symboliką, ale plastycznością mówiącą: to Ja i moje ludzkie ciało zostaje otoczone chwałą w tym momencie, moje ciało tak podobne do Waszego.

Jednak idźmy dalej... Jak wspomniałem, obraz jest dosyć wiernym naśladownictwem znanego renesansowego malarza, Rafaela Santi i jego obrazu (właściwie jego części) zatytułowanego właśnie Przemienienie. Rafael, ulubieniec papieży, ale i każdego kto go spotykał miał ponoć osobowość pełną kultury i delikatności, co nie musiało wcale cechować artysty w owym świecie twórców zabijających się (czasem dosłownie) o zlecenia. Czterometrowe dzieło wymalował on w latach 1517-1520, można powiedzieć, że Marcin Luter publikował swoje tezy, a Rafael rozpoczynał gruntować deski pod wizję góry Tabor.Jego oryginał różni się od dzieła malarza z Katowic nie tylko kunsztem, ale i ujęciem sceny. Jak widać na załączonym obrazku, malarz z Urbino dolną część poświęcił ciekawej scenie, scenie nie przedstawionej właściwie w Ewangelii, bo opowiada o niej ojciec dziecka cierpiącego na epilepsję, a mającej miejsce w czasie, kiedy Jezus przebywał na Taborze. Jak pędzel uzupełnia i współbrzmi ze słowami Biblii nie podejmuję się interpretować... zróbcie to sami, jeśli zechcecie. Zwrócę tylko uwagę na słowa z Marka, gdzie Jezus wyjaśnia, że ten typ ducha wypędza się modlitwą i postem. Czy nie brzmi to jak polemika z owymi czasami papieży w siodle, w zbroi i w innych miejscach dla nich nie wskazanych? ta dolna część obrazu jest też, przestrzenią naszego życia, zachęcam do zastanowienia, która z postaci najbardziej jest poruszająca dla mnie... Napisałem, przed chwilą, że obraz ten powstał na desce (no, nie na jednej)... Tak, dokładnie tak jak ikony, bo przecież malarstwo na drewnie to nie wyłączna domena prawosławia, a w tym przypadku drewno było konieczne, bo obraz miał pełnić rolę kultową w jednym z francuskich kościołów.

 

 

Mamy więc cudowny materiał do medytacji dla katolików z Narbonne, bo Katowice niestety nie mogły cieszyć się myślą o oryginalnym Rafaelu na ścianie ołtarzowej któregokolwiek z kościołów... Nam zostają lokalni malarze zainspirowani arcydziełami, a to również nie mało. Wróćmy do naszych baranów (jakby to powiedział Marian). Otóż w Narbonne mogli się cieszyć myślą o Rafaelu – i na tym stanęło, bo gdy papież zobaczył gotowe arcydzieło, to chyba trochę jak Herod w reprymendach Jana, upodobał on sobie w uwodzicielskich napomnieniach Rafaela, choć... to raczej wydumałem... Tak, czy inaczej obraz znalazł się w ołtarzu kościoła San Pietro in Montorio, czyli w miejscu jak najlepszym, bo tradycyjnie uważanym za miejsce ukrzyżowania św. Piotra, a wszak postać Kefasa odgrywa w obrazie rolę niepoślednią... Widzimy go jak jako jedyny z trójki apostołów usiłuje przez palce i mrużąc oczy coś wyłowić ze spotkania; w końcu coś musiało go skłonić do propozycji postawienia trzech namiotów. Jednak Rafael jakby przykleja go do ziemi żółtym płaszczem zdrady, jakby chciał powiedzieć – Piotrowie wszystkich czasów, patrzcie jaka jest wasza kondycja, czym jest wasza władza, jeśli nie zobaczycie siebie we właściwym świetle. Nie stawiam sobie tu za zadanie interpretować całości obrazu, bo wykracza to poza moje wszelkie możliwości. Zależy mi raczej na pokazaniu korelacji z obrazem, który znamy z mszy u dominikanów, na podkreśleniu do jak bogatego zbioru znaczeń może odsyłać coś, po czym zwykle bezwiednie przesuwamy wzrok lub jeszcze gorzej.

Czy zdziwi Was, że Przemienienie towarzyszyło Santiemu w ostatnich chwilach jego życia, a potem zostało ustawione przy łożu zmarłego? Nie będę opisywał dalszych dziejów, choć też są pouczające, wspomnę jeszcze tylko o drobnym fakcie. Niedawno temu obraz należało poddać restauracji, wśród różnych faktów istotnych dla znawców okazał się także jeden istotny dla wszystkich. Rafael sylwetkę Jezusa namalował nagą po czym przyoblekł ją w szaty. Trudno zinterpretować to inaczej niż formę medytacji czy modlitwy, przecież jeśli chodziłoby tylko o zarysowanie sylwetki, aby udatnie namalować szatę – wystarczyłby szkic. W tej szacie jest Pan Jezus w całości ziemskiej powłoki. Miało to pozostać tajemnicą artysty, nowoczesne ustrojstwa pozwoliły nam w niej partycypować.

Podsumowując, mnie jest miło, kiedy myślę, że oryginał obrazu z naszego kościoła spoczywał kiedyś na miejscu ukrzyżowania św. Piotra, że jest efektem skojarzenia geniuszu i modlitwy, że udostępnia nam zagadkę dopuszczając do intymnego świata jednego z najwspanialszych malarzy w historii... Mam nadzieję, że trochę z tego uczucia przekazałem Wam :)

I to już wszystko, wypada jeszcze tylko wspomnieć, że tekst wiele zawdzięcza cudownej Bożenie Fabiani, a trochę takiej grubej książce o włoskim renesansie i różnym artykułom z netu na czele z Wiki.

 

Bardzo ciekawą interpretację samego biblijnego przemienienia zrobił o. Szustak, znajdziecie ją na Youtube.

 

 

Jakub Stachowiak

Dziś w Kąciku Mariana bajka jego zacnego autorstwa.

 

Bajeczka o smoku


Biegnie po wiejskiej drodze świniopas w podskokach
i wrzeszczy, że nad jeziorem spotkał właśnie smoka,
który to na pastwisku spoczywał wygodnie.
Na dowód pokazuje przypalone spodnie.

- Ledwie z życiem uszedłem, bo to stwór zajadły,
o świniach zapomnijcie, wszystkie już przepadły.-
- Co nam po twoim życiu, co po twoim strachu,
wracaj po nasz majątek ty przebrzydły łachu!-

On tego już nie słyszał, bo choć na bosaka
to był w stanie dogonić nawet i rumaka.
Wysłała wieś do króla pismo przez posłańca
żeby pomógł im pozbyć się tego zas... smoka.

Król zaś im odpowiedział – Ludu mój lojalny,
smok według przepisów problem to jest lokalny.
Ale że jako wasz władca kocham was nad życie
wydaję pozwolenie na smoka ubicie.

Gdy się go pozbędziecie zakopcie padlinę,
w ciągu tygodnia wpłaćcie należną daninę
a potem żyjcie długo w szczęściu i pogodzie.
Pozdrawiam was serdecznie kochany narodzie.-

Chciał sołtys już uprzejmie królowi poradzić
gdzie może sobie swoje pozwolenie wsadzić,
ale go żona Jagna odwiodła od tego
i powiedziała – Stachu, trza iść do Mundrego

i niech on coś wymyśli by smok nas nie zgubił.-
Więc poszedł Stachu chociaż Mundrego nie lubił.
Mundry wrzucił w ognisko wysuszone zioło,
wciągnął dym nosem po czym zaśmiał się wesoło

aczkolwiek ciut głupawo, i tak się odzywa
-Żyje na skraju wioski dziewka nieszczęśliwa
Która zwie się Marycha. Nie ma ojca, matki
pola, psa ani kota, ni najlichszej chatki.