Jak co roku, koniec czerwca zwiastował miło spędzony wieczór w Chropaczowie. Nic nie wskazywało na dramat, który wkrótce miał się wydarzyć. Jeszcze w drzwiach mieszkania moja wyfiokowana małżonka i wygolony ja - rozdziawialiśmy do siebie uśmiechnięte twarze.

Na parterze sąsiad spytał. - Ile pan daje? - 29 - 27 w tie breaku - odparłem butnie. - Pajac - skwitował. Na rynku dało się wyczuć oczekiwanie. Zbyt krótkie sukienki i za mocno zaciśnięte pięści wołały: damy radę! Jakiś przygarbiony facet nachylał się nad sześciopakiem, w którym najwyraźniej ocalała jedna niestrzaskana butelka piwa... I to był pierwszy moment, kiedy poczułem to coś... Niejasne odczucie czy przeczucie, jakby smutek albo niepokój z nieokreślonego powodu... Im dalej od domu szliśmy, tym bardziej miałem wrażenie ucieczki. Przed czym? Przed burzą wibrującą szarym powietrzem i uderzającą chłodnymi falami wilgotnego powietrza? Być może. Już z daleka przez szybę odbijającą niespokojne niebo, zobaczyliśmy chyba nazbyt spokojne sylwetki Eli i Janka. Klaustrofobiczne napięcie towarzyszące zwykle pierwszym chwilom spędzonym w aucie, tym razem wbiło mnie w fotel i nie pozwoliło ruszać głową. Na zewnątrz mijały krajobrazy, wiatr szarpał bezbronnymi pozornie drzewami, a flagi z napisem Polska zwisały martwo, jakaś kobieta na balkonie siedząc frontem do ulicy pogrążyła się w lekturze książki. Poczułem znowu, nie wszystko przebiega zgodnie z planem. Chropaczowskie wąskie i kręte uliczki mimo GPS wyjątkowo długo broniły dostępu do celu podróży. Monotonny kobiecy głos upornie nakazywał skręcać w lewo lub prawo, jakby świętochłowiczanie celowo zamurowali wszystkie przejazdy na wprost. Witaliśmy się ciepło, a jednak Ania na przywitanie zdążyła powiedzieć "Ale bez kataru". Co miała na myśli? W ogrodzie oczekiwały nas okryte folią krzesła i wędrujące tuż nad krzewami ciemne chmury. Przez chwilę przyglądałem się, jak na tarasie goście i gospodarze pływają w ruchach mogących konkurować z wieloma współczesnymi przedstawieniami teatralnymi. Przybywało osób i delicji, krzeseł i śmiechu, a mimo to czułem umykanie pewności. W którymś momencie poczuliśmy na sobie krople i w panice zaczęliśmy zawartość tarasu i ogrodu wnosić do bezpiecznej przestrzeni salonu.

 Na niewiele zdał się fakt, że po chwili niebo zajaśniało wczesnowieczornym błękitem - wewnętrzny żar tlił się słabo, zmoczony deszczem. Gospodarze dwoili się i troili, aby wyrwać nas z tej przepaści. Zorganizowali turniej i dyplomy dla par świętujących zacne rocznice małżeńskiego pożycia i trzeba powiedzieć, że prawie im się udało: Beata i Adam oraz Lila i Maciek okazali, że znają świetnie swe gusty, daty i strefy erogenne. I już byliśmy blisko, zaczęliśmy bawić się sznurkami, zaczęło być wesoło i wydawało się, iż spleen został przełamany. Oswobadzając się z więzów międzyludzkiej snopowiązałki, Tomasz pokazał (kolejny raz), że psychologia nie jest dla niego tylko wdzięcznym homiletycznym tematem, a ja patetycznie zauważyłem, jak trudno jest w życiu wyjść w nieschematyczny sposób z węzłów gordyjskich, które serwujemy na co dzień sobie i bliskim. I wtedy kątem oka zobaczyłem ten przedmiot... Niepozorny, płaski, szary i cichy, ale kiedy siada przed nim wyznawca, zmienia się w wyrocznie wszystkich czasów. Mieni się kolorami i dźwiękami, o których Sybilla nie mogła śnić w najgłębszym ze swoich narkotycznych transów. Póki co Krzysztof uwijał się przy kiełbaskach, śmigały kubeczki i talerzyki, a zgromadzony tłumek coraz szczelniej wypełniał się pysznościami. Jeszcze ostatnie podpisy pod życzeniami dla Pauliny i gdzieś daleko Maryja pomyślała sobie "A może by tak odsłonięcie i zasłonięcie obrazu nagrać i puszczać w bazylice, w kaplicach, a może i transmitować z reklamami... To by było coś. Jednak nie, muszę dbać o moich paulinów." I wysłuchała, jak co wieczór, Apelu jasnogórskiego... A mój niepokój zaczynał się krystalizować, jeszcze nie miałem precyzyjnej odpowiedzi, ale czułem, że coś się stanie. W mroku ogrodu grupki piłkarskich abnegatów snuły swoje tajemnicze tematy, kilkoro wyrzutków koczowało przy stole na tarasie. Jednak kilkudziesięcioosobowe gros kibiców zebrało się twarzą w twarz z telewizorem w salonie i rozpoczęło rytuał przejścia (z Chropaczowa do Marsylii). Mroczny rytuał trwał blisko 3 godziny, co ciekawe, nie było w nim żadnego prowadzącego kapłana, wszyscy dominikanie czyli przeor Piotr, przeor Tomasz, Przemysław, Marek oraz katowicki nowy nabytek (posługując się językiem transferów piłkarskich) którego imienia jeszcze nie zapamiętałem - siedzieli na widowni. Opuszczając Chropaczów myślałem o osobach, które zostały - czy dowiedzą się więcej niż ja o dziwnych znakach towarzyszących całemu dzisiejszemu popołudniu i wieczorowi, czy moje przeczucia były udziałem innych... Nie wiem, i chyba nigdy do końca nie będę miał pewności, jednak dzisiaj w poczekalni dentysty ułożyły się niemal w całość.